Fikrt: Nie uważam, żeby polska liga była słaba
Michał Fikrt szybko wkupił się w łaski oświęcimskich kibiców, którzy po ostatnim zwycięstwie nad Comarch Cracovią zgotowali mu owację na stojąco. A "Fiki" w rytm oklasków odtańczył taniec zwycięstwa. – Na trzy punkty zapracowała cała drużyna – mówił skromnie 30-letni golkiper. Kiedy zapytaliśmy go dlaczego został bramkarzem, odpowiedział z uśmiechem: – Gdy zaczynałem przygodę z hokejem, byłem troszkę "przy kości", to chyba dlatego.
HOKEJ.NET: - Na początek dość sztampowe pytanie, jak trafiłeś do oświęcimskiej Unii?
Michal Fikrt: - Zadzwonił do mnie asystent trenera (Waldemar Klisiak – przyp. red.) i poinformował, że jego drużyna poszukuje doświadczonego golkipera. Przedstawiłem mu swoje wstępne warunki, a w kolejnych pięciu rozmowach telefonicznych dogadaliśmy resztę szczegółów. I tak znalazłem się w Unii.
Nie miałeś obaw, że trafiasz do ligi - nazwijmy to - troszkę prowincjonalnej, nie mającej w Czechach albo na Słowacji dobrej renomy?
– Raczej nie. Nie interesowałem się wcześniej polską ligą, ale czasami przeczytałem w serwisach internetowych informacje, że niektórzy z moich znajomych podpisali tutaj kontrakty. Po ostatnich dwóch meczach, z Sanokiem i Krakowem uważam, że poziom nie jest wcale tak słaby.
Wiadomo, nie jest to ekstraliga czeska, ale wydaje mi się, że te dwie drużyny spokojnie poradziłyby sobie na Słowacji.
Z tego, co usłyszeliśmy od trenerów otrzymałeś pozytywną rekomendację od Angela Nikolova. Kontaktowaliście się przed podpisaniem kontraktu?
– Nie, porozmawialiśmy dopiero gdy pojawiłem się w Oświęcimiu. Oczywiście wiedziałem, że Angel gra w Unii i to też było dla mnie ważne, bo to mój krajan z Litvinova. Znamy się praktycznie od małego.
Litwinowskich akcentów w PLH jest więcej, w barwach Sanoka występuje Martin Vozdecky.
– Z nim też znam się bardzo dobrze. Graliśmy nawet razem na Słowacji, w barwach Nitry. O ile mnie pamięć nie myli, były to sezony 2004/2005 i 2005/2006. Bardzo miło wspominam ten okres, bo byłem wtedy jednym z lepszych bramkarzy w lidze. Zresztą kibice wybrali mnie nawet do drużyny gwiazd ligi słowackiej, która zmierzyła się w Witkowicach z najlepszymi zawodnikami czeskiej ekstraligi. I tak Czech strzegł słowackiej bramki (śmiech)…
Jeszcze w poprzednim sezonie w barwach Unii występował były gracz HC Litvinov Lukasz Rziha…
– Ale za stosowanie środków dopingujących został chyba zawieszony…
Zgadza się..
– Lukasza poznałem w trzeciej klasie szkoły podstawowej i nie da się ukryć, że był to niezwykle utalentowany zawodnik. Gdyby miał lepiej poukładane w głowie, to na pewno występowałby teraz w lidze NHL.
Dwa ostatnie sezony spędziłeś w mocnej lidze EBEL, w słoweńskiej drużynie Acroni Jesenice. Jak wspominasz ten czas?
– Bardzo dobrze. Rzeczywiście poziom ligi jest bardzo wysoki. Występuje w niej sporo zawodników ze Stanów Zjednoczonych i z Kanady, a konkurencja o miejsce w składzie jest ogromna. Zresztą po zakończeniu tej ligi graliśmy też play-offy w lidze słoweńskiej. Dwa lata temu zdobyliśmy mistrzostwo Słowenii, a w poprzednim sezonie zajęliśmy drugie miejsce.
Jednak klub z Jesenic w wyniku problemów finansowych musiał się wycofać z ligi EBEL...
– Mówi się o trzech milionach euro zadłużenia. Wielka szkoda, że zabraknie tego klubu w rozgrywkach ligi EBEL. Mieliśmy naprawdę fajną drużynę, ale kryzys finansowy na świecie zrobił swoje.
W którym klubie jak dotąd czułeś się najlepiej?
– Zdecydowanie w Libercu, fajnie było też w białoruskim Żłobinie. W Libercu wszystko było dopięte na ostatni guzik. Lekarze, masażyści byli dostępni dla nas praktycznie przez cały dzień. Na dodatek w mieście dało się odczuć niesamowitą atmosferę hokejową. Raz w miesiącu spotykaliśmy się z kibicami i rozdawaliśmy autografy prawie dwóm tysiącom kibiców.
Rozmawiamy już kilkanaście minut i odniosłem wrażenie, że jesteś bardzo spokojnym człowiekiem. Na lodzie w niektórych momentach wręcz eksplodujesz i cały czas coś pokrzykujesz…
– Zgadza się. Jestem bramkarzem i mam znacznie większy kąt widzenia niż obrońcy i napastnicy. Są oni w ciągłym ruchu, dlatego muszę na bieżąco się z nimi komunikować. Często słyszą ode mnie różne uwagi. Od razu zaznaczam, że nie są to jednak inwektywy, a raczej sugestie i propozycje zagrań.
Po meczach często występujesz w roli szołmena… Filmik ze sklepowym wózkiem robi furorę w internecie…
– Po zwycięstwie z silnym przeciwnikiem zawsze jest sporo emocji. Ważne jest, aby uwolnić je w odpowiedni sposób. Oczywiście wszystko powinno iść w parze z zasadami dobrego smaku i ze zdrowym rozsądkiem.
Poza tym, takie pomeczowe "akcje" budują więź zawodników z kibicami, a to jest naprawdę bardzo ważne. To też forma mojego podziękowania dla fanów za doping dla całej naszej drużyny.
Skąd wziął się twój pseudonim "Fiki"?
– To skrót od mojego nazwiska. Pierwszy raz nazwali mnie w ten sposób koledzy z drużyny, chyba nawet jeszcze w trzeciej klasie. Z kolei kibice wymyślili jeszcze kilka innych określeń, typu "Fiko" czy "Fikinator".
Bramkarzem jest też twój brat Tomasz, czy w twojej rodzinie jest więcej hokejowych akcentów?
– Nie. Mój tata był piłkarzem i grał na pozycji napastnika w troszkę mniejszym klubie Bohemians. Wielkiej kariery nie zrobił, ale gdy tylko dostawał dobre piłki, to strzelał po dwie, trzy bramki na mecz.
To dlaczego zdecydowałeś się zostać golkiperem?
– Gdy zaczynałem przygodę z hokejem byłem troszkę "przy kości", dlatego sam wybrałem tę pozycję i tym samym ułatwiłem zadanie trenerowi. Przeciwko mojej grze na bramce cały czas była moja mama, która nie mogła się pogodzić z moją decyzją. Chyba przez dwa lata chodziła za trenerem i prosiła go, aby zaczął wystawiać mnie w polu.
Do Oświęcimia przywiozłeś dwoje najwierniejszych kibiców… Życiową partnerkę i psa rasy Yorkshire.
– Dokładnie (śmiech). W zasadzie nie wiem, co więcej dodać… To taka moja psychiczna podpora.
Na sam koniec, czego można ci życzyć na początku przygody z nowym klubem?
– Przede wszystkim zdrowia. Chciałbym, aby cała drużyna była zdrowa, a kontuzje i choroby omijały naszą szatnię szerokim łukiem. Bez dwóch albo trzech zawodników ciężko będzie nam zrealizować wszystkie cele, które sobie założyliśmy.
Jakie one są?
– Nie ukrywamy, że chcielibyśmy się znaleźć w czwórce.
Rozmawiał: Radosław Kozłowski
Komentarze