Piekarski: Nasz hokej potrzebuje świeżej krwi
- Taki moment prędzej czy później musiał w końcu nastąpić. Rozmyślałem o tym od dłuższego czasu, ale ostatnie pół roku utwierdziło mnie w przekonaniu, że mając rodzinę nie można funkcjonować w niepewności - wyjaśnia Grzegorz Piekarski, który po 19 sezonach gry w polskiej ekstralidze zdecydował się zakończyć sportową karierę.
37-letni defensor był czołowym zawodnikiem reprezentacji Polski i dziewięciu polskich klubów: Orląt Sosnowiec, KTH Krynica, Podhala Nowy Targ, GKS Katowice, TKH Toruń, Comarch Cracovii, GKS Tychy, JKH GKS Jastrzębie i Unii Oświęcim. Zdobył z tymi klubami osiem medali mistrzostw polski: cztery srebrne i cztery brązowe.
W polskiej ekstralidze - według naszych statystyk - rozegrał aż 841 spotkań. Zdobył w nich 86 bramek i zanotował 168 asyst. Na ławce kar spędził 954 minuty.
HOKEJ.NET: - W życiu każdego zawodnika przychodzi taki moment, w którym trzeba powiedzieć sobie dość. Długo rozmyślałeś na ten temat?
Grzegorz Piekarski: - Taki moment prędzej czy później musiał w końcu nastąpić. Rozmyślałem o tym od dłuższego czasu, ale ostatnie pół roku utwierdziło mnie w przekonaniu, że mając rodzinę nie można funkcjonować w niepewności. Duży wpływ na moją decyzję miała sytuacja w klubie. Owszem, może mógłbym grać dłużej o sezon lub dwa, tylko po co?
Zresztą hokej w Oświęcimiu, jak i w całej Polsce potrzebuje świeżej krwi, odrodzenia, bo podąża w złym kierunku.
Co czuje się w takiej chwili?
- Wszystko po trochu: żal, że to już koniec, radość, że zacznę nowe inne życie i obawę, czy odnajdę się w świecie bez hokeja.
Wielu kibiców Unii zareagowało na Twoją decyzję z wielkim żalem. Poprzedni sezon w Twoim wykonaniu był naprawdę niezły...
- Nie wiem jak zareagowali kibice, bo nie przeglądam internetowych forów. Zresztą kibice w Oświęcimiu to bardzo specyficzna grupa społeczna, która potrafi mieć duży wpływ na twór hokeja w Oświęcimiu. Jednego dnia wycierają tobą buty, by następnego nosić cię na rękach. Sam się o tym przekonałem. Ale nie tylko ja... Brzmi to trochę komicznie, ale z drugiej strony prawdziwie.
Oczywiście nie chcę wrzucać wszystkich kibiców do jednego worka, bo w Oświęcimiu są też wierni fani, dla których hokej to drugie życie, a nawet religia, którzy przychodzą obejrzeć hokej, kibicują i wspierają. Osobiście znam takich ludzi, bardzo ich cenię i szanuję.
Inni niestety wybierają z drużynyjedną ofiarę, by się na niej wyżyć oraz ukryć własne słabości i wady.
Z tego miejsca serdecznie pozdrawiam jednych i drugich i dziękuję im za te lata, za złe i dobre słowa. Dziękuję!
Grałeś w dziewięciu klubach. Pobyt w którym z nich wspominasz najmilej?
- Zgadza się. Trochę tych klubów było. Muszę jednak przyznać, że nie żałuję tych decyzji i częstych zmian otoczenia. Dzięki temu dużo przeżyłem i poznałem wielu ludzi. Częste zmiany klubów i środowisk, w których musiałem się odnaleźć ukształtowały mnie nie tylko jako zawodnika, ale przede wszystkim jako człowieka. Na pewno byłbym inny, gdybym te lata spędził w jednym miejscu.
Mile będę wspominał Krynicę, bo tam zaczęła się przygoda z hokejem. Młoda drużyna, głód hokeja, ciekawe miejsce - to były fantastyczne czasy dla młodego człowieka. Lecz mimo wszystko najmilej będę wspominał Unię Oświęcim. To właśnie tu zamieszkałem, tu poznałem moją żonę i tu urodziły się nasze dzieci. Mam tu przyjaciół, którzy zawsze mnie wspierają i na których zawsze mogę liczyć. Nawet teraz pomogli znaleźć mi nowe miejsce w życiu za co jestem bardzo wdzięczny i z tego miejsca dziękuję. Nasze dzieci wspólnie się bawią, a to wszystko dzięki hokejowi.
Poza tym w Oświęcimiu miałem zaszczyt pracować z wielkimi trenerami: Andrejem Sidorenką i Charlesem Franzenem, jak i również grać u boku legend polskiego hokeja: Waldemara Klisiaka, Mariusza Puzi, Marka Stebnickiego i Jacka Zamojskiego. To właśnie z nimi występowałem w jednej piątce w swoim pierwszym sezonie w barwach Unii. To był dla mnie wielki zaszczyt, a zarazem przyjemność. Wiele się wtedy nauczyłem.
Zdobyłeś cztery srebrne i cztery brązowe medale. Do pełni szczęścia zabrakło tylko tytułu mistrzowskiego
- Tak, to prawda. Zawsze było blisko, ale nie udało się. Widocznie złoty medal nie był mi pisane. Dla mnie mistrzostwem jest sama gra w Oświęcimiu przez te wszystkie lata. Nie mam mistrzostwa, ale mam wspaniałą rodzinę, zdrowe dzieci - to dla mnie jak tysiąc złotych medali. Zresztą nigdy nie ubolewałem nad tym że zabrakło tego złota.
Kiedy mistrzowski tytuł był zdecydowanie najbliżej?
- Najbliżej w Krakowie, kiedy przegraliśmy w siódmym meczu w karnych z Nowym Targiem. Jarek Różański, którego bardzo cenię jako zawodnika i człowieka, strzelił decydującego karnego. Było tak blisko, a jednak tak daleko.
Grałeś także w reprezentacji Polski. Z którym trenerem pracowało Ci się najlepiej?
Mając 19 lat trafiłem do reprezentacji, którą prowadził wówczas trener-legenda, czyli Luděk Bukač. Dla takiego młodego zawodnika było to wielkie przeżycie. Pan Bukač był człowiekiem otwartym i miał świetne podejście do młodego człowieka.
Dobry warsztat miał także trener Andrej Sidorenko. Był to typ człowieka bardzo zdyscyplinowanego, potrafił wycisnąć z zawodnika maksimum, to była bardzo ciężka praca. A efekty same przychodziły. Po meczu każdy miał siłę zagrać kolejną tercję. Wielu zawodników przy trenerze Sidorence podnosiło swój sportowy poziom. Marcin Jaros dzięki takiej pracy w pewnym momencie był zawodnikiem jakby z innej planety.
Lecz mimo wszystko najmilej będę wspominał współpracę z trenerem Peterem Ekrotem. Jego podejście do człowieka, mentalne nastawienie było po prostu niesamowite. Każdy trening czy mecz, to była wielka przyjemność. To nie tylko moja opinia, ale wielu zawodników którzy mieli przyjemność z nim pracować.
Szkoda, że jego epizod w kadrze był krótki. Niestety ludzie w związku znają się lepiej na hokeju.
W swojej karierze zaliczyłeś także zagraniczny epizod w MsHK Żylina. Z tego, co wyczytaliśmy w ćwierćfinale play-off przegraliście z Koszycami.
- Tak to było ciekawe doświadczanie. Liga słowacka była wtedy bardzo silna, a dla mnie było to jak przesiadka z dużego fiata do mercedesa, choć była to tylko Słowacja. Zaplecze treningowe i warunki, o jakich każdy klub w Polsce mógł tylko pomarzyć. Choć spędziłem tam tylko sezon, to dał mi on wiele. Przede wszystkim nauczył profesjonalnego podejścia do hokeja.
Za dwa miesiące rozpoczyna się nowy sezon. Wychodzi na to, że dwie, no może trzy ekipy powalczą o mistrzowski tytuł.
- Tak to prawda, ale to tylko świadczy o tym, w jakim dołku jest polski hokej, jak źle jest prowadzony. Osobiście jestem pod wielkim wrażeniem polityki Podhala Nowy Targ. Młodzież, na którą tam postawili, to dobry pomysł. Inne kluby powinny brać z nowotarżan przykład.
Może w końcu ktoś zrozumie, że lepiej szkolić młodych zawodników, zamiast zatrudniać 8, 10 czy 14 obcokrajowców. Po pierwsze to dużo mniejszy koszt, po drugie tacy zawodnicy, to zaplecze reprezentacji na wiele lat. Dlatego będę im kibicował i nie uważam, że są na straconej pozycji w walce z Cracovią czy Tychami.
A propos obcokrajowców, docierają do nas sygnały, że limit zostanie zmniejszony.
- Kiedyś wystarczyło trzech obcokrajowców, a poziom ligi był dużo wyższy - szkoda że tego nikt nie rozumie. Oczywiście tacy zawodnicy są potrzebni naszej lidze, ale naprawdę na wysokim poziomie. Na dobrych zawodników zagranicznych chętnie przychodzą kibice, tak jak w przypadku Michala Fikrta w Oświęcimiu.
W środowisku hokejowym coraz głośniej mówi się o tym, że PZHL nie wykorzystał sprzyjającej koniunktury związanej z krakowskimi mistrzostwami świata.
- Naprawdę ciężko to zrozumieć, ze po mistrzostwach światach w Krakowie, na które - mimo drogich biletów w stosunku do poziomu polskiego hokeja - wybrało się kilkadziesiąt tysięcy ludzi. A teraz zostają trzy kluby, które nie mają problemów finansowych, a liga wciąż nie ma głównego sponsora.
A pomysłu na rozwiązanie tych problemów dalej nie widać. Głównym magnesem na sponsorów jest telewizja publiczna, mecze na żywo i to najlepiej w ogólnodostępnym kanale. Jeżeli to się nie zmieni, to będzie coraz gorzej.
A związek zamiast pomagać, to nakłada na kluby kolejne opłaty. Na kluby, na które czasami nie mają pieniędzy na wypłaty czy sprzęt. Więc jak słyszę że mistrzostwa zakończyły się wielkim sukcesem, to nie wiem czy się śmiać, czy płakać. Sukcesem była niesamowita ilość kibiców, dobra gra reprezentacji, której niewiele zabrakło do awansu. Był to sukces, który został niewykorzystany.
Rozmawiał Radosław Kozłowski
Komentarze