Finał NHL: Luongo i Canucks bliżej pierwszego pucharu
W dwóch poprzednich meczach stracili 12 goli, ale dziś Roberto Luongo i Vancouver Canucks są o jedno zwycięstwo od pierwszego w historii klubu Pucharu Stanleya.
Canucks wczoraj w rozegranym w hali Rogers Arena w Vancouver meczu numer 5 finalu rozgrywek o Puchar Stanleya pokonali Boston Bruins 1:0 i w całej serii prowadzą 3-2. Po dwóch wyraźnych porażkach wyjazdowych trener ekipy z Vancouver, Alain Vigneault nie zdecydował się na zmianę bramkarza, choć Roberto Luongo miał w Bostonie skuteczność obron poniżej 79 %, a Cory Schneider, który zastąpił go w końcówce meczu numer 4 miał dobre wejście do gry. Vigneault się jednak nie pomylił, bo wczorajsze spotkanie, tak jak mecz otwarcia finału było pojedynkiem bramkarzy, w którym górą nad genialnie spisującym się w tych play-offach Thomasem znów był Luongo.
Jeszcze w 5. minucie kanadyjskiego mistrza olimpijskiego po strzale Chrisa Kelly'ego uratowała poprzeczka, ale wszystkie 31 celnych strzałów Luongo obronił sam. Więcej skutecznych interwencji, niż w meczu numer 4 bramkarz Canucks miał już w 26. minucie wczorajszego spotkania. Luongo pokazał, że krytyka, która spadła na niego po dwóch poprzednich meczach nie ma wielkiego wpływu na jego grę, a po meczu wyraził to wprost. - W takim mieście, jak Vancouver trudno od tego uciec, ale nie można pozwolić, żeby takie rzeczy wpływały na twoją grę - mówił. - Jedyni ludzie, którym muszę coś udowadniać to ja sam, koledzy z drużyny, rodzina i przyjaciele. Gram w hokeja, ponieważ go kocham i chcę wygrać Puchar Stanleya. To jedyna motywacja, której teraz potrzebuję.
Luongo zdecydował o tym, że meczu nie wygrali Bruins, ale zwycięstwo bardzo twardo grającym Canucks (47 ataków ciałem) dał Maxim Lapierre, co może być szczególnie bolesne dla gości, którzy w trakcie finału wiele razy bardzo negatywnie wyrażali się o zachowaniu na lodzie 26-letniego napastnika. W 45. minucie wczorajszego meczu Lapierre stojąc przy prawym słupku bramki rywali najpierw był o krok od zdobycia gola, ale jego strzał fantastycznie nogą zablokował Thomas. Chwilę później jednak amerykański bramkarz wysunięty na skraj pola bramkowego już nie zdążył. Kevin Bieksa oddał strzał spod linii niebieskiej, który odbił się od bandy za bramką i spadł wprost na kij Lapierre'a, a ten zdobył jedynego - jak się okazało - gola w meczu i ucieszył prawie 19 tysięcy widzów w hali i ok. 100 tys. fanów na zamkniętych ulicach Vancouver, którzy oglądali mecz na telebimach.
Zespół Alaina Vigneault, podobnie jak w meczu numer 2 wykorzystał agresywny styl gry Thomasa, który dał mu znakomite efekty w pozostałych spotkaniach. Po wczorajszym pojedynku Roberto Luongo nie omieszkał wytknąć swojemu vis-a-vis, że to właśnie jego sposób gry umożliwił ekipie z Vancouver zdobycie gola. Zapytany o trudność obrony w takiej sytuacji Luongo odparł: - Nie jest trudna, jeśli grasz w polu bramkowym. Dla mnie byłaby łatwa, ale jeśli grasz agresywnie jak on, to takie rzeczy będą się zdarzać. Licząc razem z meczem numer 4 i końcówką trzeciego spotkania Tim Thomas był do wczorajszego gola Lapierre'a niepokonany przez 110 minut i 42 sekundy.
Strzelec zwycięskiej bramki został kolejnym bohaterem z cienia drużyny z Vancouver. Lapierre to gracz, który po spotkaniu mówił, że ma szczęście mogąc grać w ekipie takiej, jak Canucks. Wczoraj wyręczył on jednak znów nieskuteczne największe gwiazdy ofensywy gospodarzy. Bracia Sedinowie po 5 meczach finału wciąż mają na koncie razem 2 punkty zdobyte przez Daniela, Ryan Kesler jedną asystę, a Alexandre Burrows 3 "oczka" z meczu numer 2, którego był bohaterem i 0 w pozostałych 4 grach. Mało tego, Canucks udowadniają także, że na najwyższym poziomie można wygrywać spotkania grając fatalnie w przewagach.
Wczoraj, podobnie jak w meczu numer 4 najsłabszymi aktorami spotkania byli niekonsekwentni sędziowie, ale ich decyzje o karach nie mają wielkiego wpływu na wyniki. Tak, jak w pierwszej rundzie Boston Bruins udowodnili, że można wygrać siedmiomeczową serię play-offów nie strzelając ani jednej bramki w przewadze, tak Canucks są dziś o jedno zwycięstwo od Pucharu Stanleya, choć w liczebniejszym składzie zdobyli w finale tylko jednego gola na 25 prób. Tymczasem w sezonie zasadniczym to podopieczni Vigneault byli w przewagach najlepsi w lidze. Bruins za to sami zmarnowali wczoraj 4 okazje do gry 5 na 4 i są coraz bliżej przegrania całej rywalizacji.
Ekipa z Bostonu jednak w tegorocznych play-offach już trzykrotnie odrabiała straty w serii i wygrała dwa mecze numer 7. Teraz chce doprowadzić do trzeciego. - Nie wiem, ile razy byliśmy już w takiej sytuacji - mówi trener Claude Julien. - Nie jesteśmy zespołem, któremu cokolwiek przychodzi łatwo, więc nie zaskakuje mnie to, że musimy teraz wrócić do domu i walczyć o kolejny mecz numer 7. Tylko dwa razy w historii finałów NHL zespół znajdujący się w identycznej sytuacji, jak dziś Bruins zdołał zdobyć Puchar Stanleya. W 1971 roku dokonali tego Montréal Canadiens, a przed dwoma laty Pittsburgh Penguins. By wygrać najważniejsze hokejowe trofeum Bruins wciąż muszą jednak zwyciężyć na wyjeździe, a wczorajsza porażka była już piątą wyjazdową z rzędu. By jednak w ogóle do meczu w Vancouver doszło "Niedźwiadki" muszą w poniedziałek pokonać Canucks w TD Garden, gdzie po raz pierwszy w historii pojawi się Puchar Stanleya.
Vancouver Canucks - Boston Bruins 1:0 (0:0, 0:0, 1:0)
1:0 Lapierre - Bieksa - Torres 44:35
Strzały: 25-31.
Minuty kar: 10-8.
Wznowienia: 34-31.
Ataki ciałem: 47-27.
Widzów: 18 860.
Stan rywalizacji: 3-2. Szósty mecz w poniedziałek w Bostonie.
Komentarze