Do dwóch zwycięstw o Puchar Stanleya
Kolejne przekonujące zwycięstwo nad Vancouver Canucks odniósł w finale NHL zespół Boston Bruins. Rywalizacja wraca teraz o Kanady i toczyć się będzie już tylko do dwóch kolejnych zwycięstw.
Dwa dni po tym, jak w TD Garden ekipa z Bostonu rozgromiła swoich rywali 8:1, wczoraj wygrała 4:0 wyrównując stan rywalizacji o Puchar Stanleya na 2-2. Pod nieobecność Nathana Hortona, który w meczu nr 3 doznał wstrząśnienia mózgu jego koledzy zastąpili go idealnie. Rich Peverley, który zajął miejsce nieobecnego kolegi w pierwszym ataku Bruins w 12. minucie otworzył wynik spotkania, a w trzeciej tercji ustalił go zdobywając swoją trzecią i czwartą bramkę w play-offach w całej karierze. Rozgrywający kolejny świetny mecz debiutant Brad Marchand także wpisał się na listę strzelców i zrównał pod względem liczby goli z Hortonem, a gola strzelił też Michael Ryder.
Przy całym szacunku dla wysiłków napastników i obrońców Bruins, zespół ten największego bohatera miał jednak ponownie w bramce. Tim Thomas obronił wszystkie 38 strzałów rywali, którzy znów uderzali częściej od Bruins i zaliczył trzeci "shutout" w tych play-offach. W całej serii finałowej amerykański bramkarz ma wspaniałą skuteczność 96,6 % obron. Thomas szczególnie dobrze czuje się przed własną publicznością, przed którą w czterech ostatnich spotkaniach wpuścił zaledwie dwie bramki i obronił aż 98,5 % strzałów. Bramkarz o nietypowym stylu, który do NHL został wybrany w wieku 20 lat, ale pierwszy raz zagrał w niej dopiero 8 lat później jest dziś o dwa zwycięstwa od zdobycia Pucharu Stanleya, a być może także od Conn Smythe Trophy dla MVP play-offów i to nawet, gdyby Bruins pucharu nie zdobyli.
- Wszyscy znają historię Tima Thomasa. Jego droga do NHL była naprawdę wyboista - mówił po wczorajszym spotkaniu trener Boston Bruins, Claude Julien. - Pokonał na niej wiele przeszkód i to czyni go idealnym bramkarzem dla naszej drużyny, która od lat ma opinię twardo walczącej. Po drugiej stronie tafli kolejny trudny wieczór przeżył Roberto Luongo. Mistrz olimpijski, który w dwóch pierwszych meczach w Vancouver bronił ze skutecznością 97 %, wczoraj zjechał z bramki ustępując miejsca Cory'emu Schneiderowi w 44. minucie, gy gospodarze podwyższyli na 4:0. Luongo, który w meczu numer 3 przegranym przez jego drużynę 1:8 sam podjął decyzję o pozostaniu na tafli, mimo kolejnych goli rywali, w ciągu trzech dni wpuścił 12 goli na 56 strzałów.
Jego koledzy z pola, choć strzelali częściej od rywali, na oczach premiera Kanady Stephena Harpera, nie zaprezentowali się jednak jak zespół kandydujący do zdobycia Pucharu Stanleya. Po dwóch minimalnie wygranych meczach w Vancouver to Canucks uchodzili za zdecydowanego faworyta serii, tym bardziej, że w historii finałów NHL tylko dwie drużyny przegrały po tym, jak straciły identyczną przewagę w takiej sytuacji. Po dwóch tak pewnych wygranych Bruins jednak to oni urastają do roli faworytów. Zwłaszcza, że ekipę z Vancouver zawodzi jej najgroźniejsza w tym sezonie broń - przewagi. Wczoraj Canucks nie wykorzystali sześciu okazji do zdobycia gola w liczebniejszym składzie, a w całej serii mają koszmarną skuteczność 4,5 %.
- Trzeba oddać rywalom szacunek. Grają bardzo mądrze i w tych dwóch meczach byli w stanie powstrzymać nasz atak - powiedział po wczorajszym meczu trener Canucks, Alain Vigneault. - Nie jest tak, że wkładamy w mecz za mało wysiłku i że nie staramy się wygrać. Jak na razie w finale zawodzą jednak bracia Sedinowie, od których Vigneault oczekuje prowadzenia gry w ataku. Henrik dopiero wczoraj oddał pierwszy w całym finale strzał i dotąd nie zdobył punktów, a Daniel błysnął jedynie w meczu numer 2 zdobywając gola i notując asystę. W pozostałych spotkaniach nie punktował. Wczoraj w pewnym momencie trener gości w geście rozpaczy do ataku mających problemy z twardą grą znów prezentującego swój najwyższy poziom Zdeno Cháry bliźniaków przesunął nawet potężnego Victora Oreskovicha.
W końcówce wczorajszego meczu doszło do kilku przepychanek, którymi jedni i drudzy chcieli rywalom "wysłać wiadomość" przed meczem numer 5, który odbędzie się w piątek. Nie wytrzymał nawet Tim Thomas, który sprowokowany przez Alexandre'a Burrowsa uderzył swojego rywala kijem w nogi i rzucił na niego z pięściami. W ostatniej odsłonie sędziowie, którzy w ogóle nie byli wczoraj najlepiej dysponowani nałożyli na oba zespoły 54 z 66 wszystkich karnych minut.
Choć impet serii wydaje się być dziś po stronie Boston Bruins, to jednak by zdobyć Puchar Stanleya będą oni musieli wygrać raz w Vancouver. Tymczasem jak dotąd rywalizacja finałowa toczy się zgodnie z zasadą własnego lodu. Po meczach w TD Garden stało się jasne, że tegoroczne play-offy będą pierwszymi od 2003 roku, w których gospodarze wygrają więcej spotkań, niż goście. Właśnie w 2003 roku także po raz ostatni zdarzyło się, by wszystkie mecze w finale wygrywały drużyny grające u siebie. Przed dwoma laty w rywalizacji Pittsburgh Penguins z Detroit Red Wings dopiero siódmy mecz udało się wygrać gościom, którymi byli hokeiści z Pittsburgha. Penguins z 2009 roku są jednym z zaledwie dwóch zespołów w historii, które wygrały finał NHL zaczynając tak, jak w tym roku Bruins od dwóch wyjazdowych porażek.
Boston Bruins - Vancouver Canucks 4:0 (1:0, 2:0, 1:0)
1:0 Peverley - Krejčí - Chára 11:59
2:0 Ryder - Seguin - Kelly 31:11
3:0 Marchand - Bergeron 33:29
4:0 Peverley - Lucic - Krejčí 43:39
Strzały: 29-38.
Minuty kar: 40-26.
Wznowienia: 32-39.
Ataki ciałem: 27-27.
Widzów: 17 565.
Stan rywalizacji: 2-2. Piąty mecz w piątek w Vancouver.
Komentarze