Kulas: Najważniejszy jest następny mecz
Takich zawodników jak Tomasz Kulas wielu kibiców docenia dopiero po latach. W dzisiejszych szalonych czasach, gdy zmiana "dla samej zmiany" to symbol pędzącej (Bóg wie gdzie) cywilizacji białego człowieka, jego postawa jawić się może jako dziwna anachroniczna. Oto gość dekadę temu walczył z drużyną o awans do ekstraligi, potem cieszył się z nią ze srebrnych medali mistrzostw kraju, a następnie postanowił pozostać w zespole złożonym głównie z młodszych o pół pokolenia kolegów. Był z nami ZAWSZE.
Tomasza Kulasa
Tomaszem Kulasem
- Cenisz sobie stałość w uczuciach.
Tomasz Kulas - Można tak powiedzieć. Cieszę się, że prezesi dają mi szansę na grę w kolejnym sezonie, a trener Robert Kalaber obdarzył mnie zaufaniem. W końcu to również za jego sprawą zmieniłem pozycję na środkowego. Wprawdzie szybkość już nie ta, co za młodu, ale nabrałem za to większego doświadczenia i mam lepszy przegląd pola gry. To będzie mój dwunasty sezon w zespole seniorów JKH GKS Jastrzębie.
- Nie było pokusy, aby zmienić klimat?
- Nie. Za dobrze się tu czuję, aby cokolwiek zmieniać.
- Tomaszowi Kulasowi pękło już pół tysiąca ligowych meczów w barwach JKH GKS?
- Szczerze mówiąc... nie mam pojęcia. Nigdy tego nie liczyłem. Dla mnie zawsze najważniejsze było to najbliższe spotkanie, które należy wygrać. Na pierwszym miejscu stawiam swoją przydatność dla drużyny. Nie przywiązuję wagi do statystyk.
- Spróbuję wobec tego ugryźć cię z innej strony. Jesteś jedynym człowiekiem, który walczył o ekstraligę dziesięć lat temu i do dziś bez przerwy gra w JKH GKS. Czujesz się w pewnym sensie symbolem jastrzębskiego hokeja?
- Nie no, w żadnym wypadku (śmiech). Na miano symbolu zasługuje Leszek Laszkiewicz, a nie ja.
- Pytam nie bez powodu. Pamiętam, kiedy w podobnym tonie wspominaliśmy stare, dobre czasy z Kamilem Górnym. I wkrótce odszedł do GKS Tychy.
- Kamil był w innej sytuacji. Znajdował się w kręgu zainteresowań selekcjonera reprezentacji Polski. Chciał grać o wyższe cele w Tychach i w zasadzie nie można mu się dziwić.
- Wprawdzie o reprezentację chciałem zahaczyć w dalszej części wywiadu, ale skoro sam wywołałeś ten temat, to idźmy tą drogą. W sezonie 2014/2015 grałeś jak z nut. A mimo to nie dostałeś nawet cienia szansy w biało-czerwonych barwach. Miałeś żal?
- Nie. Poza tym ten mój wystrzał był tylko chwilowy...
- Bez nadmiernej skromności. Pamiętam, że przez kilka miesięcy ładowałeś gola za golem jak na zawołanie.
- Byłem w dobrej formie i świetnie grało mi się z Artemem Bondariewem. Czasem na tafli pojawia się trudna do uchwycenia chemia między zawodnikami i tak właśnie zafunkcjonowała moja współpraca z Ukraińcem. Niemniej, po tych kilku miesiącach format naszego współdziałania wyczerpał się i trener musiał nas rozdzielić. Przestało "żreć" i tyle było z tej świetnej skuteczności.
- Twoim jedynym poważnym epizodem z reprezentacją pozostają tym samym Mistrzostwa Świata Juniorów w grudniu 2008 roku w Szwajcarii.
- Fajne wspomnienie z wizyty w pięknym kraju. Gra z orzełkiem na piersi to zawsze coś godnego uwagi. Krótki epizod, który dał mi namiastkę uczucia zahaczenia o kadrę. Oczywiście marzę o tym, żeby otrzymać szansę występu również w seniorskiej reprezentacji Polski. Może kiedyś będzie mi to dane. Na pewno będę dawał z siebie wszystko w każdym kolejnym ligowym meczu, ale nie jest tak, że jeżeli tego powołania nigdy nie będzie, to rozedrę szaty w geście rozpaczy.
- Ale gola w juniorskiej kadrze strzeliłeś. Pamiętasz tę bramkę? Asystę miał nie byle kto, bo Radosław Galant.
- To było dość dawno temu, zapewne jakaś dobitka lub najazd w dwóch na jednego. Za bardzo nie ma czego wspominać, bo w tym turnieju zajęliśmy czwarte miejsce. Co innego, gdyby moja bramka decydowała o medalu czy awansie do wyższej dywizji. A to było jedynie trafienie na otarcie łez w przegranym wysoko pojedynku z Francją.
- Kariery reprezentacyjnej możesz zatem pozazdrościć siostrze Paulinie.
- A to na pewno (śmiech). Paulina zjeździła kawał świata z kobiecą reprezentacją Polski i była jednym z jej filarów. Przeżyła naprawdę fajną przygodę. Dziś już wprawdzie nie gra, ale co zagrała w biało-czerwonych barwach, to jej.
- Tomasz Kulas został hokeistą dzięki...?
- Mamie Agacie, która chciała mnie zapisać na dodatkowe zajęcia pozalekcyjne. Miałem wtedy sześć czy siedem lat. Akurat wówczas trener Marek Kozyra organizował drużynę hokejową. Mama dobrze go znała, więc postanowiła wkręcić mnie do tego zespołu. Inna sprawa, że rodzice dobrze wyczuwali mój pociąg do lodu. Uwielbiałem ślizgawki na odkrytym jeszcze wówczas Jastorze. Pamiętam do dziś wspaniałe zabawy na lodzie. Szczególnie lubiłem konkursy jazdy na łyżwach, w których można było wygrać książki. Czasem chodziłem na lodowisko tylko po to, żeby zgarnąć kolejną książkę.
- Czyli epizodu ze stawem przy OWN-ie akurat w twoim przypadku nie było?
- Nie, chociaż jestem z ul. Beskidzkiej. Podobnie jak do reprezentacji, również na staw nie otrzymałem powołania (śmiech).
- Długo trenowałeś u Marka Kozyry?
- W zasadzie aż do wieku juniora. Wtedy Czarne Jastrzębie i JKH Jastrzębie to były dwa osobne byty. Grałem w Czarnych w starszym roczniku, ale po ukończeniu szkoły podstawowej część zawodników odeszła do Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Drużyna rozpadła się, a ja postanowiłem przejść do JKH. Tu trafiłem pod opiekę Edwarda Miłuszewa, którego niezwykle cenię. Znakomity fachowiec i motywator. Nawet miałem u niego dodatkowe zajęcia po treningach. Przekonywał, że powinienem jeszcze więcej pracować. Umiał do nas trafić i przekonać, że należy walczyć do ostatniego momentu, choćby nie wiem, co się działo. Masz gryźć lód i koniec. To zostało mi do dziś. Nawet jeśli wygrywamy wysoko, to nigdy nie jestem do końca zadowolony ze swojej postawy i zawsze mam niedosyt. Ale to chyba zdrowe podejście.
- Gdybym zapytał cię o najpiękniejsze wspomnienie z tych dwunastu lat, to było to...
- Tak jak mówiłem, nie liczę ani meczów, ani nie przywiązuję większej wagi do notowania strzelonych bramek. Bardziej cenię sobie wspomnienie pożegnania Damiana Kiełbasy. "Danek" kończył karierę, kiedy ja wchodziłem do tej drużyny i razem walczyliśmy o awans do ekstraligi. Mieliśmy okazję grać w jednej piątce i na jego przykładzie byłem świadkiem, jak wielkie serducho można i trzeba angażować do gry. Pożegnanie Damiana było naprawdę wzruszające.
- To ciekawe. Czyli nie było wtedy żadnych podziałów na starszych i młodszych? Nie było "fali", "kocenia" itd.?
- Byliśmy jednym zespołem, choć oczywiście młody musiał dbać o porządek i nosić sprzęt. To jednak naturalna kolej rzeczy. Kiedy zapomniałeś o dostarczeniu napojów, to oberwało ci się grubszym słowem czy nawet karą finansową. Choć i "kocówa" się zdarzyła (śmiech).
- Tyle dobrze, bo już obawiałem się, że JKH przed dziesięciu laty przypominał oazę dla panien na wydaniu. Zazdrościcie jako starsi warunków swoim młodszym kolegom?
- Trochę tak. My ściągaliśmy wodę z lodowiska i zbieraliśmy liście, żeby w ogóle potrenować. Dziś takich problemów nie ma. Gdy ja wchodziłem do drużyny, to nie mogłem liczyć na pewny "plac", bo było mnóstwo starszych i bardziej doświadczonych zawodników. Obecnej młodzieży paradoksalnie pomogła nieco gorsza sytuacja finansowa w klubie. Mają wszystko, aby stać się dobrymi hokeistami. Pytanie tylko, czy wykorzystają te okoliczności.
- Najlepszy zawodnik, z którym grałeś?
- Chciałbym w tym miejscu powiedzieć, że Richard Kral, jednakże z nim miałem okazję raczej co najwyżej trenować. Na pewno bardzo dobrze wspominam Bondariewa, o którym już mówiłem. Znakomicie mi się z nim grało. Z tego, co mi wiadomo, Artem wrócił na Ukrainę i walczy w tamtejszej lidze.
- Przed rokiem trochę z marszu zostałeś starszyzną w zespole.
- Istotnie, choć nie odczułem z tego powodu większej presji. Wręcz przeciwnie - zabawną wydała mi się sytuacja, w której mam 27 lat i jestem trzecim najstarszym zawodnikiem w zespole, a moimi kolegami z drużyny są chłopaki, którzy niedawno dopingowali nas z trybun. Nie miałem jednak obaw, że w związku ze znaczącym odmłodzeniem kadry grożą nam jakieś dwucyfrowe klęski. Zdawałem sobie sprawę, że z trenerem Robertem Kalaberem i naszą walecznością jesteśmy w stanie sprawić niespodziankę. Spodziewałem się jednak większej liczby porażek. Natomiast nie można ukrywać, że kilka razy dopisało nam szczęście...
- Ale szczęściu trzeba umieć dopomóc. Jednak przecież to nie szczęście pozwoliło wam wygrać z Tychami i Cracovią. Tamte ekipy powinny z wami wygrać w cuglach.
- To prawda, ale jak widać z ich strony przydarzyły się słabsze występy, brak koncentracji i, nie bójmy się słów, zlekceważenie naszego zespołu. Te czynniki plus jeszcze kilka elementów, jak chociażby słaba forma jednego z bramkarzy w przypadku Cracovii, pozwoliły nam na sprawienie sensacji. Suma małych rzeczy sprawiła, że wygraliśmy. Ale nawet to nie usprawiedliwia faworytów.
- Przejdźmy do teraźniejszości. Co to za katowski sprzęt oglądaliśmy na zdjęciach z Kościelnej?
- Specjalistyczny sprzęt trenera Kalabera (śmiech). A mówiąc poważnie - to żadna nowość, że do budowania siły używa się takich "mebli". Wkładasz do wózka jakiś stalowe krążki ze sztangi i ciągniesz. Ot, cała filozofia. Na krótszych dystansach ładujesz ciężary do 100 kg, na dłuższych - do 40 kg, kiedy pracujesz nad szybkością. Po kilku powtórzeniach można solidnie się zmęczyć. Natomiast obciążniki mają jeszcze jedno zastosowanie - można je na przykład włożyć koledze do plecaka (śmiech).
- Pierwszy sparing z Orlikiem Opole umieszczamy po stronie wielkich plusów, ale nie o to chciałbym zapytać. Co takiego stało się między Mateuszem Sordonem a Marcem Zajicem, że ten pierwszym omal nie zjadł wątroby temu drugiemu?
- Nie mam pojęcia, o co tam poszło. Sordon lubi poszarpać się na lodzie. Może był zmęczony i chciał iść do szatni, więc szukał pretekstu (śmiech). Z jednej strony w sparingu można pozwolić sobie na więcej, bo nie ma kar finansowych czy dyskwalifikacji. Ale z drugiej - mamy dopiero początek przygotowań i takie bójki mogą się różnie zakończyć, również kontuzją. Zawsze trzeba grać twardo, ale w sparingach nie należy z tym przesadzać, ponieważ można komuś zrobić niepotrzebnie krzywdę.
- Jak ocenisz nowych kolegów w drużynie, dzięki którym spadłeś w "rankingu dziadków" w JKH GKS?
- Rzeczywiście, teraz jestem piąty, lepiej się z tym czuję (śmiech). Po pierwszych treningach widać po Janie Homerze, że sporo potrafi. Ma za sobą grę w Rosji, a to o czymś świadczy. To doświadczony obrońca, który na pewno będzie wzmocnieniem zespołu. Natomiast Martin Vozdecky to marka sama w sobie. Mimo upływu lat wciąż jest bardzo szybki i zapewniam, że niejeden rywal będzie zdziwiony jego przyspieszeniem. Fajnie, że udało się ich pozyskać.
- Wiele zatem wskazuje na to, że teoretycznie będziemy dysponowali silniejszą kadrą niż w poprzednim sezonie. Zapewne rozmawiacie w szatni, na co będzie was stać?
- No właśnie źle trafiłeś, bo ja w takich dyskusjach nigdy nie uczestniczę. Jak już mówiłem, skupiam się na każdym kolejnym meczu i uważam, że to jest najlepsza metoda na sukces w dłuższej perspektywie. To raczej zadanie kibiców, aby oceniać, na co nas stać. Bez wątpienia prezesi liczą na progres, czyli walkę o czwarte czy piąte miejsce. Byłoby sympatycznie otrzeć się o strefę medalową. Powtórzę jednak, że jeśli będziemy myśleć wyłącznie o tym, aby w najbliższym spotkaniu zagrać "swoje", to i na koniec sezonu będzie dobrze.
- Na koniec wróćmy jeszcze do ciebie. Jak spędziłeś krótkie wakacje?
- Na "nicnierobieniu" (śmiech). Nie no, nie pisz tego! Coś tam na pewno się poruszałem. Trafił się też wyjazd ze znajomymi nad Balaton pod namiot. Swojsko, spokojnie i pogodnie.
- Ile tokaju wypiliście?
- Nie wolno. Sportowiec podobno nie pije!
- Chciałbym poznać tego sportowca. Idźmy dalej - całe sportowe życie spędziłeś w Jastrzębiu. Jeśli nie dojdzie do żadnego trzęsienia ziemi, to czy i po zakończeniu kariery będzie można spodziewać się Tomasza Kulasa na Jastorze?
- Niczego nie można wykluczyć, ale życie nauczyło mnie, że nie ma sensu sztywno trzymać się planów. Co roku spotykasz nowych ludzi. Pojawiają się nowe perspektywy i możliwości. Na pewno jednak chciałbym zostać w hokeju. Mam papiery trenerskie, ukończyłem AWF. Żyję sportem. Chciałbym grać jak najdłużej, ale co będzie w przyszłości - nie mam zielonego pojęcia. Poza tym we wrześniu skończę 28 lat i w końcu należałoby pomyśleć o założeniu rodziny.
- Czego ci zatem można życzyć?
- Zdrowia i braku kontuzji. Przyziemnie. Tyle wystarczy.
- Najwyraźniej jesteś już w tym wieku, w którym nie życzy się miliona na koncie i 72 dziewic.
- Wiem, jak to brzmi (śmiech). Ale za tym kryje się coś więcej. Chciałbym po prostu jak najdłużej grać w hokeja, aby kibice mieli ze mnie pożytek. A do tego potrzeba właśnie zdrowia.
rozm. mg
Komentarze