Gość taki jak ja
Przedstawiamy kolejne tłumaczenie fenomenalnych tekstów ukazujących się na łamach portalu The Players Tribune, tym razem jest to historia spisana przez Johna Scotta, co na kilka godzin przed Meczem Gwiazd z jego udziałem wydaje się pozycją obowiązkową. Przekład oryginalnego tekstu możecie przeczytać poniżej.
„Hej, John, możemy chwilę porozmawiać?”
Powinienem był wiedzieć, ale w danym momencie naprawdę nie wiedziałem, co mnie czeka.
Jestem na siłowni, gadam z kolegami z zespołu, kiedy nasz menedżer prosi mnie, bym się z nim przeszedł. Nie było mnie w klubie przez kilka dni, jednak teraz wróciłem do Phoenix, do bazy treningowej Coyotes. Nadrabiamy zaległości z chłopakami, trochę się rozciągamy i oglądamy moje nowe rękawice.
Moje rękawice na Mecz Gwiazd.
Widziałem swoje nazwisko w wiadomościach, w oficjalnych składach, w medialnych komunikatach. Mimo wszystko w nowym sprzęcie było coś wyjątkowego, wiecie? Ja, John Scott, 33-latek z Michigan Tech mam rękawice All-Stara.
Wszyscy kumple szczerze się cieszą i dają mi o tym znać. Jasne, mają też niezłą bekę, ale szydera odbywa się w pozytywnej atmosferze. Każdy po kolei ubiera moje rękawice, śmiejemy się. Świetna chwila.
W tym momencie do sali wchodzi nasz menedżer. Nie uśmiecha się.
„Hej, John, możemy porozmawiać?”
Odeszliśmy na kilka kroków w głąb korytarza, weszliśmy do pomieszczenia z kijami. Zamknął drzwi i bez owijania w bawełnę powiedział:
„Właśnie zostałeś oddany”.
Nie. Nie wierzę.
„Robisz sobie jaja?”
Usłyszałem go doskonale za pierwszym razem, lecz musiałem usłyszeć to jeszcze raz.
„Właśnie wytransferowaliśmy cię do Montrealu.”
Mój umysł pracuje na maksymalnych obrotach. Dokładnie wiem, co się wydarzyło, ale i tak pytam:
„Kurwa, żartujesz sobie ze mnie?”
Enforcerzy nie są wymieniani w połowie sezonu, gdy ich drużynom dobrze idzie. Jeżeli znasz się na NHL to wiesz, że to po prostu się nie dzieje.
„Nie wiem, co ci powiedzieć. Staramy się ulepszyć naszą drużynę. Była szansa pozyskać zawodnika i z niej skorzystaliśmy.”
Resztę rozmowy zachowam dla siebie, bo jestem profesjonalistą. Ale możecie się domyślić jaki był dalszy jej przebieg. Było bardzo emocjonalnie. Kiedy tylko wsiadłem do samochodu zadzwoniłem do mojej żony:
„Co się stało?” – pyta.
Prawie wybucham śmiechem. Nic więcej nie mogę zrobić.
„Właśnie mnie wytransferowali”
Czuję, że aż zakręciło jej się w głowie. Tak jak ja musi usłyszeć to jeszcze raz.
„Naprawdę. Montreal. A w zasadzie to Nowa Fundlandia, bo od razu zesłali mnie do AHL”.
Nowa Fundlandia. Czy w ogóle złapię jakiś samolot z Phoenix do Nowej Fundlandii?
Pakuję swoje rzeczy. Kije, łyżwy, cały sprzęt. Wracam na siłownię, skąd zabieram moje świeżutkie gwiazdorskie rękawice. Wrzucam wszystko do bagażnika i odjeżdżam do domu. Staram się nie myśleć o moich małych córkach i o tym, jak bardzo nie spodoba im się przeprowadzka. Unikam myśli o żonie, której tak wielki stres w dziewiątym miesiącu bliźniaczej ciąży jest zupełnie niepotrzebny. Nie chcę też myśleć o tym, jak bardzo lubiłem naszą grupę w Phoenix – nikt w nas nie wierzył, a my zrobiliśmy tak wiele.
A przede wszystkim nie chcę myśleć o tym, że mogłem się tego spodziewać. Tym bardziej, że zaraz na początku jeden z moich kolegów dokładnie przewidział co się stanie.
„Gościu, jesteś 30. w głosowaniu kibiców na Mecz Gwiazd” – napisał pewnego dnia, zupełnie mnie zaskakując. Później dodał:
„Nigdy nie pozwolą ci zagrać, John. Nie pozwolą ci tam być. Nie gościowi takiemu jak ty”.
Gość taki jak ja.
Myślicie, że mnie znacie. Wszyscy z pewnością znają stereotyp Johna Scotta. Może was zaskoczę, ale nigdy nie chciałem być fighterem. Kiedy dorastałem, zawsze musiałem mieć kij Sherwood TP-70. Dlaczego? Takim samym grał Ray Bourque. Uwielbiałem Raya, mimo że pochodziłem z St. Catharines w Ontario. Chyba od zawsze byłem przekorny. Moi znajomi bez wyjątku kibicowali Leafs albo Canadiens, więc ja wybrałem Bruins. Podobało mi się ich logo. Pamiętam, że w moim pierwszym zespole nie pozwalali wybrać numeru wyższego niż 30 – byłem wściekły, bo chciałem grać z 77 tak jak Ray Bourque.
Słuchajcie, rozumiem to. Mam ponad dwa metry wzrostu, więc każdy od razu myśli, że jako dzieciak lałem mniejszych przeciwników. Tylko wcale tak nie było. Grałem jako obrońca. Nigdy nie byłem najlepszy, w juniorach trenerzy często powtarzali, że jestem za duży, za wolny i się nie nadaję. Myślałem sobie: „za duży?” A co, do cholery, mam z tym zrobić? Pracowałem więc nad szybkością. Zrobiłem wystarczająco dużo, by dostać hokejowe stypendium na uniwersytecie Michigan Tech. Założyłem sobie, że nie mam szans na grę w NHL, ale przynajmniej zrobię inżyniera. W wieku 30 lat będę siedział w garniturze w biurach GM gdzieś w Ontario i będę z tego powodu super szczęśliwy.
Należeliśmy do starej Western Collegiate Hockey Association. To tutaj jeździło się na 10-godzinne wycieczki w głąb Minnesoty i Dakoty Północnej. Graliśmy nawet w Anchorage na Alasce. Pamiętam te wyjazdy: ciasne autobusy, jednopasmowe ulice gdzieś na wsi, wszędzie śnieg, zepsute ogrzewanie, a wszyscy studenci biznesu siedzą, oglądają filmy i się wygłupiają.
Ja siedziałem sam. Na kolanach podręcznik, rozwiązuję test z termodynamiki. Ci gamonie oglądają „Billy’ego Madisona”, a ja próbuję odpowiedzieć: „Pytanie 5: pocisk z pistoletu leci z prędkością X, przelatuje przez stos materaców o grubości Y. Wylicz prędkość graniczną.”
W busie jest ciemno, zimno, koledzy przekrzykują się cytatami Adama Sandlera, a na moich kolanach leżą stosy równań. Naprawdę, ostatnią rzeczą o jakiej myślałem była NHL. Moje studia to nie był Uniwersytet Truskawkowy. Na pierwszym roku połowa studentów oblała zajęcia z chemii. Wchodząc na egzamin, można było zagrać każdemu „Another One Bites the Dust” Queenów. Mnie jakoś się udało. Zdobyłem dyplom, zaręczyłem się – byłem gotów do zwyczajnego życia przy biurku w General Motors.
I wtedy…
„Hej, kochanie… Dostałem ofertę gry w AHL w Houston.”
Uważała to za szaleństwo. Obiecałem, że dam sobie trzy lata. Po trzech latach wrócę do prawdziwego świata. Przecież mam swój tytuł inżyniera, nic złego się nie stanie. Pewnie w tej chwili myślicie: „klasyk”. Wielki goon próbuje wbić się do NHL gołymi pięściami. Zaskoczę was. Do 23. roku życia ani razu nie uczestniczyłem w hokejowej bójce. Jasne, brałem udział w zapasach w juniorach, ale to coś zupełnie innego. Nie miałem pojęcia, jak się bić.
W pierwszych meczach w Houston Aeros kilka razy w meczu słyszałem teksty: „Hej, wielki gnojku, jedziemy? Lecimy? Dawaj. W tej chwili.” Zawsze odmawiałem…
Do czasu. Akurat mieliśmy grać z Peorią. Trener rozejrzał się po szatni, spojrzał na mnie i powiedział: „Scott. Nie próbuj walczyć z D.J. Kingiem. To prawdziwy zwierzak, waga superciężka. Nie daj mu się podpuścić.”
No więc ja… pobiłem się z D.J. Kingiem. Zaraz na początku zdzielił mnie prosto w szczękę. Wtedy pierwszy raz poczułem, co to znaczy dostać cios. Jakimś cudem utrzymałem się na łyżwach i być może nawet wygrać pojedynek. Moi koledzy oszaleli i wtedy uświadomiłem sobie, że to świetnie uczucie.
I tak to się potoczyło. Bicie się nie jest łatwe niezależnie od gabarytów, lecz wówczas zdałem sobie sprawę, że tędy wiedzie moja droga. W moim trzecim sezonie – ostatnim roku wedle obietnicy danej mojej żonie – dostałem telefon, którego nigdy się nie spodziewałem.
„John, Minnesota Wild chcą cię w meczu z Calgary. Dzisiaj.”
Obdzwoniłem wszystkich z listy kontaktów w telefonie, opowiedziałem, że wieczorem debiutuję w NHL. To był chyba nawet mecz w ramach Hockey Night in Canada. Dotarłem na lotnisko, myśląc o graniu przed 20 tysiącami kibiców.
„Pana paszport?”
Mój paszport? Mój jebany paszport! Nie… W AHL na wyjazdy paszporty zabierali tylko najlepsi – ci, którzy liczyli na powołanie i liczyli się z koniecznością podróży do Kanady. Raczej nie zaliczałem się do tego grona (dziś po mojej przygodzie wszyscy mają obowiązek podróżować z paszportami). Błagałem panią na lotnisku. Pokazałem prawo jazdy, gadałem z kanadyjskim akcentem, miałem nawet juniorskie zdjęcia w hokejowych bluzach lokalnych drużyn.
Nie udało się. To nie był łatwy telefon do szefów organizacji z NHL – „słuchajcie, nie mam paszportu i nie przyjadę…” Sądziłem, że to koniec. Na szczęście sprawy tak się potoczyły, że parę tygodni później dostałem kolejną szansę. Graliśmy z Detroit Red Wings. Wskoczyłem na lód na pierwszą zmianę, a po przeciwnej stronie byli Paweł Dacjuk i Nicklas Lidstrom. To był moment z gatunku „holy shit”. Do mojego biurka w GM było w tej chwili bardzo daleko.
Wiecie co? Zostałem na dłużej. Z żoną musieliśmy przeprowadzać się po całym kraju, jednak udało mi się utrzymać w NHL. To nie jest proste. Ludzie sądzą, że fighterzy wyjadą na lód na 2 minuty, pomachają pięściami, dostaną parę gongów i idą do domu. Wcale tak nie jest. To praca 24 godziny na dobę. Kiedy zbliża się walka, nie możesz wyłączyć myślenia choćby na chwilę. Możesz być najtwardszym gościem w Lidze, lecz strach zawsze będzie ci towarzyszyć. W pierwszych sezonach tak bardzo się denerwowałem, że całe noce spędzałem na Youtube i HockeyFights.com analizując najbliższych przeciwników. Steve MacIntyre. Eric Godard. Widziałeś tych potworów w kalendarzu dopiero za kilka tygodni, a twój umysł już szalał.
Cóż, na to sami się piszemy. Jednego dnia moja żona słusznie zauważyła: „John, ci goście, których tak się boisz – wiesz, że pewnie w tej chwili też siedzą w domu i oglądają jak ty bijesz innych? Mają dokładnie te same obawy”. To był pewien przełom. Kiedy urodziły mi się córki też zrobiło mi się łatwiej – w domu potrafiłem się wyłączyć. A potem stałem się zawodnikiem, z którego mogą być dumne. W San Jose strzeliłem 3 gole. Były zachwycone.
*
„Czy uważasz, że twoje dzieci będą z tego dumne?”
W tym momencie mnie stracili. Na początku, gdy moja wygrana w głosowaniu kibiców stała się jasna, rozumiałem położenie Ligi. To nie jest mecz dla ciebie, John – nie przebierali w słowach, ale to rozumiałem. W pewnym sensie nawet się z tym zgadzałem. Tak w ogóle chciałem, by cała ta sprawa odeszła w niepamięć. Fajnie szło nam w Phoenix, czułem się częścią czegoś dobrego. Kojoty miały być ostatnie, tymczasem zaskoczyliśmy wszystkich. Byliśmy osobliwym zbiorem niedocenianych graczy, a ja doskonale tam pasowałem jak postać ceniona w szatni oraz efektywny enforcer.
Jednym z powodów, dla których tak długo znajduję się w NHL jest właśnie świadomość, że nie jestem All-Starem. Kiedy poproszono mnie o wygłoszenie oświadczenia, chętnie to zrobiłem. Powiedziałem, że na to nie zasługuję i proszę o głosowanie na lepszych kolegów z mojej drużyny. Mówiłem prawdę. O ile nie zasłużyłem na udział w Meczu Gwiazd, również na pewno nie zasłużyłem na takie traktowanie ze strony NHL przez całą tę sagę. Jestem hokeistą na poziomie NHL – jakiekolwiek nie byłyby moje umiejętności, nie znalazłem się w niej przypadkiem. Naprawdę czuję, że moja obecność na lodzie pomaga moim kolegom z drużyny i dzięki mnie czują się bezpiecznie.
Czy to czyni mnie elitarnym graczem? Boże, nie. Kiedy w niedzielę wyjadę na lód będę strasznie zdenerwowany. 3-na-3, pędzący Tarasienko z jednej strony, kiwający Toews z drugiej? Dajcie spokój. Czy będę najgorszym zawodnikiem na lodzie? Cóż, prawdopodobnie. Jednak z drugiej strony to nie jest „Charlie i Fabryka Czekolady”. Nie jestem facetem z ulicy, nie wygrałem złotego biletu by zagrać w hokeja z gwiazdami. OK, wygrałem głosowanie, które w pewnym momencie było żartem. Może zakończy się żartem, ale na pewno jako żart się nie zaczęło. Dlaczego? Bo należę do bardzo wąskiej grupy hokeistów i jeszcze węższej grupy NHL-owców. Grupy 700 najlepszych hokeistów w Ameryce Północnej.
Liga uważała, że mój udział to kompromitacja. Inaczej sądzili wszyscy napotkani przeze mnie hokeiści. Dostałem mnóstwo wiadomości zachęcających mnie do wzięcia udziału. I to się nie wzięło z internetu. Dawałem z siebie wszystko, by być tacy jak oni. Grałem od 3. roku życia, przeżyłem długie podróże na koniec świata, pominięcia w juniorskich drużynach, egzaminy z dynamiki oraz mnóstwo bójek. Nie jestem taki jak oni, ale jestem jednym z nich. To znaczy dla mnie bardzo wiele, to znaczy bardzo wiele dla mojej rodziny.
Więc kiedy ktoś z NHL zadzwonił do mnie kilka dni temu i zapytał, czy moje dzieci byłyby dumne z mojego występu, zupełnie mnie zgubili. To był ten moment. Mogę nie zasługiwać na bycie All-Starem, lecz na pewno zasługuję na ocenę tego, z czego moje dzieci będą lub nie będą dumne. Ironia polega na tym, że moje córki uwielbiają hokej. Najstarsza, Eva, lubi mnie oglądać i interesuje się moimi drużynami. I jest bardzo podniecona perspektywą mojego udziału w Meczu Gwiazd. Gabriella, ta młodsza, jest nieco za mała by w pełni się interesować, ale ma wszystkie moje bluzy. Wild, Rangers, Sharks, Blackhawks. A w Phoenix, gdy tata wyjeżdżał na mecz, zawsze żegnała mnie charakterystycznym aouuuuuuuuuuu, wyciem kojota znanym z meczów Coyotes.
Czy będą dumne gdy zobaczą mnie na lodzie w niedzielę? Nie wiem, mam nadzieję, że tak. Za to wiem, że będą tam dla mnie – dla ich wielkiego tatusia – bez względu na wszystko. Będą dopingować z trybun w bluzach z nazwiskiem Scott i patrzeć, jak się bawię i spełniam swoje marzenia z dzieciństwa.
Kiedy będą nieco starsze pewnie opowiem im całą historię. O pewnym szalonym styczniu, w którym nagle się przeprowadziliśmy, przestaliśmy wyć jak kojoty, urodziły się bliźniaki, a ich tato był we wszystkich wiadomościach i grał w tym dziwnym meczu w Nashville.
To całkiem dobra historia, choć pewnie i one będą sobie ze mnie żartować. Wyobrażam sobie, że pogadamy sobie przy lodowisku. Porozciągamy się, a jak będą miały czas przed treningiem, to przymierzą moje stare rękawice. Rękawice All-Stara.
Adrian Kowal - nhlw.pl
NHL w PL nie rości sobie praw do oryginalnej treści powyższego tekstu i materiałów foto oraz nie pobiera żadnych korzyści z jego opublikowania. Materiał jest przetłumaczony w celu przybliżenia polskim kibicom NHL wiadomości ze świata najlepszej ligi hokejowej. Tłumaczenie jest własnością intelektualną NHL w PL.
Komentarze