Marcel Goc: Jeszcze zanim wylecieliśmy do Korei na olimpiadę czułem, że będzie dobrze
O wczorajszej wygranej Adlera Mannheim z GKS-em Tychy w Hokejowej Lidze Mistrzów zadecydował gol zdobyty w dogrywce przez Matthiasa Plachtę. Tym, który podawał mu krążek był Marcel Goc. 36-latek jedenaście sezonów spędził w NHL, a rok temu jako kapitan reprezentacji Niemiec świętował wywalczenie srebrnego medalu olimpijskiego w Pjongczang.
HOKEJ.NET: Zdziwił cię ten dzisiejszy wynik i fakt, że tak bardzo musieliście się namęczyć, żeby pokonać mistrza Polski?
Nie, nie jestem zaskoczony. W piątek gospodarze grali z Djurgården, oglądaliśmy wideo z tego meczu i zauważyliśmy, że GKS potrafi zagrać dobrze w obronie, a i w ataku nie pozostaje bez ognia. Pamiętajmy, że po dwóch tercjach wicemistrzowie Szwecji prowadzili tylko 2:1. Oczywiście tamto spotkanie skończyło się tak, a nie inaczej przez kary, które łapali tyszanie. Analizując grę polskiej drużyny zwróciliśmy uwagę na to jak sprawnie wychodzi z krążkiem ze swojej tercji, co jest zasługą naprawdę szybkich napastników. Jeżeli chodzi o nasz mecz z GKS-em to okazaliśmy się troszkę lepsi, ale to było coś zupełnie innego niż w piątek (Adler wygrał na wyjeździe 6:1 z Vienna Capitals – przyp. red.)
W Mannheim jesteś od 2002. Po półtorej roku wyjechałeś z tego klubu do San Jose Sharks. W USA spędziłeś długie lata, po czym w 2015 zdecydowałeś się na powrót. Okazało się, że znów będzie to Adler. Skąd taka decyzja?
Hmm, Adler to przede wszystkim mój dom. Czuję się tutaj trochę jak człowiek, którego nie da się zastąpić (śmiech), choć oczywiście mam pełną świadomość, że za każdego da się znaleźć jakieś zastępstwo. Mam bardzo duże zaufanie do całej tej organizacji, do właścicieli, podoba mi się ich pomysł na ten klub. Kiedy mój czas w NHL dobiegł końca, to chciałem znów stać się częścią tego co dzieje się w Mannheim.
W 2015 roku Adler zdobył mistrzostwo Niemiec, a potem nastała era Red Bulla Monachium, który trzy razu z rzędu sięgał po główne trofeum, no i nie kto inny jak właśnie wy, zrzuciliście z tronu „Czerwonego Byka”. Co zatem zrobiliście lepiej od nich, że wreszcie udało się przerwać tę bawarską hegemonię?
Myślę, że byliśmy bardziej zwarci, bojowi. Moim zdaniem to był czynnik decydujący. Pamiętajmy, że o zwycięstwo rywalizowały dwie wyrównane drużyny, więc w takim wypadku nie decydują umiejętności techniczne, czy tego typu rzeczy, ale przewagi trzeba doszukiwać się gdzieś głębiej. Generalnie cała rywalizacja w play-offie polega na tym, żeby być bardziej skoncentrowanym od rywala, bardziej „naostrzonym”. Trzeba przyznać, że trafił się nam wyjątkowo udany sezon. Już część zasadnicza wyglądała dobrze, a faza pucharowa była kontynuacją tego. W tej sytuacji nie mogliśmy nie wykorzystać sytuacji, która się nadarzyła. Wreszcie po czterech latach udało się zrzucić monachijczyków z tronu, choć trzeba przyznać, że mieli bardzo dobry sezon. Dotarli do finału nie tylko w DEL, ale również w Hokejowej Lidze Mistrzów. Wykonali świetną robotę dla całego niemieckiego hokeja, w szczególności dla naszej ekstraklasy, pokazując, że to naprawdę klasowe rozgrywki.
Rozmawiam z kapitanem aktualnych wicemistrzów olimpijskich. Trudno zatem o bardziej kompetentną osobę, żeby dowiedzieć się jak to z tym niespodziewanym sukcesem było. Co możesz o tym powiedzieć?
No może mała niespodzianka to jednak była. Dla mnie ten turniej był magiczny od pierwszego dnia do ostatniej chwili. Poczułem, że będzie dobrze jeszcze przed wylotem do Korei, gdy spotkaliśmy się na krótkim kilkudniowym zgrupowaniu w naszym ośrodku w Füssen. W głowach mieliśmy, że to nasza wielka szansa. Wiedzieliśmy, że nie będzie na igrzyskach zawodników z NHL i czuliśmy, że możemy rywalizować jak równy z równym z tymi największymi. Nie mieliśmy nic do stracenia, mogliśmy tylko zyskać. Zanim tam polecieliśmy, musieliśmy przejść kwalifikacje, gdzie pokonaliśmy Łotwę, która postawiła nam ciężkie warunki.
Olimpiada była też niesamowita nie tylko z powodu samego turnieju hokejowego. Wioska była usytuowana blisko terenu, na którym trwała rywalizacja narciarska, więc mieliśmy jakieś 40 minut drogi, żeby wspierać naszych skoczków i narciarzy alpejskich. Igrzyska to jest coś niesamowitego. Niepowtarzalna atmosfera, której nie da się porównać do niczego innego. Ta liczba dyscyplin, sportowców, krajów, coś niewiarygodnego. Czujesz na każdym kroku, że należysz do takiej jednej wielkiej rodziny sportowej. Tego nie da się przeżyć na hokejowych mistrzostwach świata, bo to impreza dużo mniejsza, skupiająca przedstawicieli tylko jednej dyscypliny. Na igrzyskach twoimi występami żyją wszyscy. Cała kadra niemieckich sportowców czekała na to jak zakończą się nasze mecze. Potem wspólnie z nami je przeżywali, omawiali, no coś bajecznego wręcz.
A jak zareagowali Niemcy jako naród na ten srebrny medal olimpijski? Poczułeś wzrost popularności?
To normalne, że kiedy odnosisz sukces na takiej imprezie to nagle wszyscy na ciebie patrzą. Zaczynasz być rozpoznawalny. Ludzie znają twoje nazwisko, kojarzą twarz, ale to również świetna promocja dla całej dyscypliny i młodych graczy, którzy dzięki temu wzmożonemu zainteresowaniu mogą starać się wbić na stałe w pamięć kibiców. Zrobiliśmy coś fajnego dla samych siebie, ale także dla całego kraju. Znaleźliśmy się w rankingu w najlepszej ósemce drużyn na świecie. Powstało pytanie „jak powinien wyglądać kolejny krok?” To ważne, żeby sukces miał swoją kontynuację, a nie był jedynie takim „wybrykiem natury” oderwanym od rzeczywistości.
Spędziłeś 11 sezonów w NHL. Rozegrałeś tam łącznie z play-offami 700 spotkań bez jednego, a jednak nie udało się w tym czasie wystąpić w finale Pucharu Stanleya. Patrząc z perspektywy czasu, która z twoich pięciu drużyn była najbliżej decydującej rozgrywki?
Myślę, że w San Jose tworzyliśmy taką najlepszą paczkę. Może nie zaszliśmy zbyt daleko w play-offach, ale pamiętam jak podczas mojej debiutanckiej kampanii weszliśmy do finału konferencji (2003/04 – przyp.red.). Potem było kilka drugich rund, ale zdarzyło się, że nie przebrnęliśmy pierwszej przeszkody, prezentując naprawdę dobrą grę w sezonie regularnym, w którym zwyciężyliśmy. Nie przegraliśmy żadnego meczu na swoim lodowisku chyba od grudnia (sezon 2008/09 – przyp.red.) Wtedy tak naprawdę zrozumiałem, co to znaczy play-off w NHL. One żądzą się zupełnie innymi, swoimi prawami. Trudno. Staliśmy przed naprawdę poważną szansą, bo mieliśmy między sobą świetne porozumienie, ale nie wykorzystaliśmy tego.
Kiedy byłem w Pittsburghu (2013/14-przyp.red.) doszło do podobnej sytuacji, ale wtedy wygraliśmy pierwszą rundę z Columbus Blue Jackets. W drugiej natomiast prowadziliśmy już 3-1 w serii z New York Rangers, a skończyło się przegraną i odpadnięciem. Gdybyśmy wygrali jeszcze tylko jedno spotkanie, bylibyśmy w ligowym półfinale. Emocje były niesamowite, ale porażka w siódmym meczu przekreśliła wszystko. Taki jest niestety hokej. Jeżeli odpuścisz sobie na chwilę, poczujesz się zbyt pewnie, albo zagrasz nie będąc do końca skoncentrowanym, możesz w kilka minut stracić dosłownie wszystko. Ta gra potrafi nauczyć pokory.
Rozmawiał: Dawid Antczak
Komentarze