Prowokator z Bostonu nie żyje
Na tafli był znany jako prowokator i rozrabiaka, poza nią jako król nocnego życia. Zmagał się z chorobą alkoholową, w trakcie kariery w NHL stracił śledzionę, co nie przeszkodziło mu sięgnąć po dwa Puchary Stanleya. Po długiej i ciężkiej chorobie zmarł John McKenzie, jedna z najbarwniejszych postaci w historii Boston Bruins.
McKenzie zmarł w piątek w wieku 80 lat w swoim domu w Wakefield w stanie Massachusetts, ale dopiero dziś ta wiadomość trafiła do opinii publicznej. Od pewnego czasu jego bliscy, a także sympatycy Boston Bruins byli na to gotowi, bo był przykuty do łóżka i śmiertelnie chory. Nie mówił, nie reagował na bodźce zewnętrzne.
McKenzie był bardzo barwną postacią, której trudno było gdziekolwiek zagrzać dłużej miejsce. Zanim w sezonie 1958-59 po raz pierwszy trafił do NHL w barwach Chicago Black Hawks, występował w siedmiu różnych klubach juniorskich. Jako senior zaliczył 13 klubów w 5 ligach. W NHL oprócz Black Hawks (wówczas tak pisano tę nazwę) występował też w Detroit Red Wings, New York Rangers i Boston Bruins. I to z tym ostatnim zespołem jest najbardziej kojarzony.
Nie tylko dlatego, że po transferze z Rangers w sezonie 1965-66 znalazł w Bostonie dom na dłużej. Stworzył tam atak ze słynnym "Johnnym" Bucykiem i Fredem Stanfieldem. Być może przede wszystkim dlatego, że w 1970 i 1972 roku zdobył w barwach Bruins Puchary Stanleya. W 1970 roku to jego gol przesądził o zwycięstwie "Niedźwiedzi" w meczu numer 2 finału z St. Louis Blues. Najlepszy indywidualnie był jednak dla niego ten sezon pomiędzy, czyli 1970-71, w którym zdobył 77 punktów. Karierę w tej lidze skończył mając na koncie 691 meczów sezonów zasadniczych, 206 goli i 268 asyst. W play-offach zagrał 69 razy i zdobył 47 punktów.
Do jego punktowych zdobyczy nie sposób jednak nie dorzucić liczb związanych z karnymi minutami. Łącznie w NHL uzbierał ich 1 050, a czterokrotnie w sezonach przekraczał 100. McKenzie był bowiem znany jako prowokator, który też nigdy nie bał się wziąć udziału w bójce. Na taflach tej ligi walczył na pięści przynajmniej 27 razy, m.in. z legendarnym Bobbym Orrem, który później był liderem jego drużyny Bruins w drodze po dwa Puchary Stanleya. Szczególny kontrast wywoływało połączenie go w jednej formacji z Bucykiem, uznawanym za uosobienie postawy fair na lodzie, dwukrotnym zdobywcą Trofeum Lady Byng dla najuczciwszego gracza NHL.
Gdy w 1972 roku ekipa z Bostonu zdobyła Puchar Stanleya pokonując New York Rangers w szóstym meczu w ich hali Madison Square Garden, McKenzie wyjechał na środek lodu, przybrał pozę Statuy Wolności z uniesioną jedną ręką, a drugą zacisnął sobie na szyi, imitując dławienie się (po angielsku "choke" - słowo używane przez dziennikarzy sportowych w odniesieniu do drużyn lub sportowców, którzy nie potrafią zaprezentować pełni swoich umiejętności w najważniejszych momentach). Być może właśnie z tamtej prowokacji został za Oceanem zapamiętany lepiej niż z jakiegokolwiek gola. Dziennikarz gazety "Boston Herald" nawiązując do jego prowokacyjnego zachowania na lodzie napisał kilka dni temu, że McKenzie "był Bradem Marchandem na długo zanim pojawił się Brad Marchand".
Urodzony w High River w kanadyjskiej prowincji Alberta hokeista, zanim sięgnął po Puchary Stanleya, zdobył w 1963 roku Puchar Caldera za zwycięstwo w AHL. To pozwoliło mu wrócić do NHL w barwach Chicago Blackhawks. I właśnie wtedy, w trakcie kolejnego sezonu podczas meczu doznał uszkodzenia śledziony, którą później lekarze usunęli mu operacyjnie.
McKenzie był barwną postacią na lodzie, ale poza nim zmagał się ze swoimi problemami. W Bostonie znano go jako króla życia, ale to tylko eleganckie określenie choroby alkoholowej, która nie dawała mu spokoju. Pił w trakcie kariery i jeszcze długo po niej się nie leczył. Również przez alkohol rozpadły się dwa jego małżeństwa i skłócił się z dziećmi. Miał dwanaścioro wnucząt i troje prawnucząt.
Odszedł jednak pogodzony z rodziną. W wieku 52 lat wreszcie przestał pić, naprawił stosunki zarówno z byłymi żonami, jak i rodziną. Do śmierci mieszkał z przyjaciółką. - Właściwie nie mieliśmy żadnych relacji, gdy dorastałam, ale teraz byliśmy jak normalna rodzina. A tata wspaniale traktował swoje wnuki - powiedziała jego córka Amy dziennikarzowi "Boston Herald" kilka dni przed śmiercią ojca.
Bobby Orr w swojej autobiografii napisał, że McKenzie był graczem, od którego zawsze można było oczekiwać, że w każdym meczu da z siebie wszytko. Kilka dni temu, gdy kwestią czasu była śmierć jego dawnego kolegi, ale wcześniej także przeciwnika z pięściarskiego pojedynku, najwybitniejszy obrońca w historii hokeja skomentował: - Co mogę powiedzieć? Mówimy o kimś, kto był przez wiele lat moim przyjacielem. Dla mnie to bardzo trudne.
Komentarze